piątek, 22 października 2010

O tym co nie jest różowe

A jakie? no oczywiście że w ciapki!

A tak poważnie to chciałabym coś napisać, żeby nie wyszło, że wiodę tutaj takie zupełnie rajskie życie.

Pewnie się zastanawiacie jak to właściwie jest z dala od tej ojczyzny, czy się tęskni czy nie. Ja swoją wyprawę z dala od domu kiedyś już przeżyłam, kiedy wyjeżdżałam na studia i się przyzwyczaiłam do tego, że nie ma mnie miesiąc albo i dłużej w domu, więc z pewnością mam łatwiej. Ale każdego dopada taka tęsknota do polskości *odzywa się lawina głosów - "nieprawda! co za bzdury ona plecie! jaka tęsknota! w Madrycie? Na Erasmusie?"*

A jednak istnieje swego rodzaju samotność, chociażby się nie chciało do tego przyznać. Pamiętam jak koleżanka, która była w Czechach, żaliła się, że wszyscy są tacy obcy. I tak właśnie jest. Na początku kiedy się nikogo nie zna, odczuwa się tę swego rodzaju samotność. Bo jest się wtedy zdanym tylko na siebie, a gdy jeszcze się języka nie zna to już w ogóle. Z czasem to wszystko się zmienia, wie się na kim można polegać, pojawiać się zaczynają przyjazne dusze. Na początku to wszyscy są znajomymi na "how are you?" a wiadomo, że to nieco inna kategoria znajomych niż Ci których zna się od lat. Oczywiście są osoby, które lubią tzw. clubbing i na pewno świetnie się odnaleźli od razu. Ja jakkolwiek od imprez nie stronię to aklimatyzuję się nieco wolniej.

Myślę, że etap owej samotności już mam za za sobą. Czuję się w jakimś stopniu "oswojona"(Que significa"domesticar"? "Creer lazos" - Co oznacza "oswoić" "Stworzyć więzi") i mogę stawiać czoło kolejnym wyzwaniom:).

Kiedyś czytałam o czymś takim jak etapy  pobytu w innym kraju. Najpierw fascynacja nowym miejscem, kulturą, potem tęsknota i odrzucenie innej kultury, następnie zaczyna się akceptacja tego co inne i gdy wszystko się unormuje trzeba już wyjeżdżać.

Odrzucenia nie miałam, ale tęsknota się pojawiła. Całe szczęście są telefony, gadu-gadu, skype, z pewnością jest to znaczne ułatwienie. Ale wiem teraz na pewno, że język jest na pewno czymś co silnie wiąże. Oczywiście, jak najbardziej nie ma problemu, aby się zaprzyjaźnić z obcokrajowcem, nieraz są bardziej życzliwi niż rodacy, ale o pewnych rzeczach nie porozmawiasz z kimś kto nie zna Twojej kultury, nie przeżył tego co ty, a czasem po prostu ogranicza Cię zasób słów.

I tu właśnie chciałabym napisać coś na temat języka hiszpańskiego. Mam wrażenie i myślę, że nie jest ono tylko wrażeniem, że ten język, jest znacznie uboższy w słowa od naszego. Polski obfituje wprost w wyrażenia, pochodzące z różnych języków: łaciny, francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego, angielskiego. Oczywiście ja się dopiero uczę, ale właśnie na tych podstawowych słowach widać, że mając ograniczony zasób słownictwa jesteś w stanie powiedzieć naprawdę dużo. Żeby poznać tak naprawdę głębiej język, trzeba by sięgnąć literatury. I tam pewnie zaczyna się żonglerka znaczeniami, która jednak dla przeciętnego człowieka jest jednak niedostępna.

Każdy Erasmus boryka się z jednym problemem: Hiszpanie mówią bardzo szybko. Moja koleżanka, która studiuje medycynę, musiała iść i zapisywać się na praktyki w szpitalu a co za tym idzie rozmawiać z lekarzami. No i usiłowała się porozumieć(a mówi naprawdę dobrze), ale problemem była szybkość mówienia. No to powiedziała "czy może pani to powtórzyć WOLNIEJ". Jak się okazuje wolniej dla Hiszpanów znaczy GŁOŚNIEJ. "Nie głośniej.. WOLNIEJ", no to lekarka zaczęła mówić jeszcze głośniej. Po kolejnej próbie Monika się poddała, gdyż lekarka zaczęła niemalże krzyczeć na nią.

Madryt sam w sobie nie jest miastem niebezpiecznym, bo na ulicach w nocy jest pełno ludzi, tak, że nie strach wracać z imprezy, jednakże trawi go inna plaga: kieszonkowcy!!! Sami Hiszpanie mnie przed nimi ostrzegali, ale i ja byłam świadkiem jak jedna kobieta zaczęła krzyczeć "LADROOON"(hiszp.złodziej) i okładać złodzieja torebką. Są to głównie Marokańczycy, którzy wykorzystują sytuację gdy jest dużo ludzi. Moja koleżanka Polka była tu świadkiem kradzieży, gdy jeden człowiek beszczelnie patrząc się jej w oczy wyciągnął jakiejś kobiecie portfel z torebki, a ona nawet nie była w stanie zareagować, bo nie zna zbyt dobrze hiszpańskiego.

A na koniec, aby nie było że dziś tylko smęcę - ciekawostka kulinarna. Wczoraj wybrałyśmy się z dziewczynami z mojej grupy z hiszpańskiego na "zapatillas". Jest to danie, które poleciła nam nasza lektorka Laura. Co ciekawe mało osób w Madrycie o nim wie, gdyż jak dzisiaj opowiedziałam o nim moim koleżankom Hiszpankom(tudzież Kolumbijkom), na początku myślały, że się przejęzyczyłam i kupiłam "zapatillas" zamiast je jeść(zapato to po hiszpańsku but). A oto i on - mój przepyszny "but":D
Jest to taka "grzanka" na niej na przemian szynka, ser, szynka ser. Niesamowicie tłuste i niesamowicie smaczne. Oczywiście owego "buta" zjadłyśmy we 4, bo jak tu podołać takiej ilości jedzenia?






4 studentki wcinajace zapatillas
sprobowalysmy rowniez krokietow

Po takiej porcji kalorii trzeba było je gdzieś zgubić więc poszłam dziś pobiegać:) Mam za sobą mój piękny kilometr. Nie jest to jakaś powalająca długość, ale na początek zawsze coś:) Przynajmniej zakwasów nie będę miała. Pozdrawiam!


p.s W Hiszpanii należy wystrzegać się sterylnych barów. To że roi się od różnego rodzaju odpadków, znaczy, że ludzie chętnie tam jadają i jedzenie jest godne uwagi dlatego też zgodnie z tutejszym zwyczajem na znak że nam smakowało rzuciłyśmy na podłogę zużyte serwetki - Niech żyje Sanepid!!!


p.s2 kawałek muzyki - Wspomnienia z Alhambry

1 komentarz:

  1. "Niech żyje Sanepid" - hahaha

    Mnie interesuje... co znajduje się na zdjęciu, po lewej stronie od krokietów :))

    OdpowiedzUsuń